Dolnoslaskie Stowarzyszenie Rozwoju Zeglarstwa
 
Nasz pierwszy raz
jacht

Skąd w ogóle wziął się pomysł, żeby osiągnąwszy już wiek Chrystusowy (co w przypadku wielu osób oznacza czas stabilizacji) zainteresować się żeglarstwem? Otóż, jak to często w życiu bywa, zadecydował przypadek i szybka decyzja. Późną zimą na „Szantach we Wrocławiu”, na których byłem wraz z żoną – Wiolą, podszedł Hubert, nasz wieloletni przyjaciel, i ogłosił, że wiosną zacznie się kurs na patent żeglarza jachtowego. I czy też się zapiszemy. Słowa te kierował głównie do Wioli, która miała już okazję żeglować. Zdecydowała się natychmiast a ja, nie chcąc pozostać w tyle, oznajmiłem radośnie że dołączam do nich. Wprawdzie później zastanawiałem się jak to będzie – wszak na żaglówce nigdy nie byłem. I te wszystkie nazwy… grot, fał, szot, sztag… Równie dobrze mogliby mówić po chińsku. Ale co tam! Jak nie spróbuję, to nie będę wiedział jak to jest. I w ten sposób znalazłem się na kursie zorganizowanym przez Dolnośląskie Stowarzyszenie Rozwoju Żeglarstwa. Półtora miesiąca później zdałem egzamin i natychmiast pojawiła się myśl „co dalej?”. Trzy tygodnie później udało się „wygospodarować” wolny weekend i zarezerwować łódkę. Pełni entuzjazmu, ale i z odrobiną obaw pojechaliśmy nad Jezioro Wieleńskie…

Po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy przystań. „Tak, zgadza się, jest rezerwacja. Zapraszam, pokażę waszego Oriona.”. Naszego Oriona… Pierwszy raz w życiu mieliśmy samodzielnie żeglować. Wiedzieliśmy, że jeżeli teraz popełnimy błąd, to nie będzie instruktora, który podpowie co robić. Podpisując dokument wypożyczenia żaglówki wziąłem na siebie odpowiedzialność. I świadomość tego działała bardzo mobilizująco. Ale nie przyćmiło to emocji i radości z czekających nas chwil. Szybko zrobiliśmy klar i czym prędzej przenieśliśmy rzeczy (śpiwory, jedzenie, ubrania) z samochodu na łódkę. Sprawdziliśmy czy mamy odpowiednią ilość środków ratunkowych, czy nie brakuje nam szekli, czy są krawaty, odbijacze itd. Założyliśmy Juniorowi (towarzyszył nam nasz 6-letni syn) kapok, który wprawdzie okazał się nieco za duży, ale po solidnym zapięciu nie miał prawa wypaść z niego. Nauczka na przyszłość – nie wierzyć wypożyczalniom, że mają takie małe kapoki. Kupić własną kamizelkę.

jacht
Nadeszła pora na pierwszą decyzję – jak wyjść z tej przystani. Jacht był zacumowany dziobem do pomostu i staliśmy w linii wiatru. Świetne warunki do postawienia żagli, ale co dalej? Po prawej stronie przycumowana łódka a za rufą, zaraz po lewej szuwary. Jak to zrobić, żeby nie wpłynąć w nie? Tego na Odrze nie ćwiczyliśmy. Uznaliśmy, że jako nowicjusze mamy prawo bez krępowania się pytać obsługi i nawet jeśli nas wyśmieją to trudno. Każdy kiedyś zaczynał. Na szczęście trafiliśmy na fantastycznych ludzi i dziewczyna z wypożyczalni (żeglarka o wieloletnim stażu) bez cienia ironii w głosie doradziła, żeby wystawić grot lewo na wiatr, ster zero i spokojnie wyjdziemy na wstecznym. Na czas wyjścia z przystani, pomimo niewielkich protestów, wstawiliśmy syna do kabiny, żeby niechcący nie przeszkodził. Siadłem za sterem, Wiola zajęła się cumą dziobową a następnie wypchnęła grot na lewo. Wyszliśmy. Wybranie grota, foka i… PŁYNIEMY!

Byliśmy żądni przestrzeni! Po kursie na malutkim zimowisku barek chcieliśmy nareszcie popływać bez ciągłych zwrotów. Cieszyć się wiatrem i „wozić się” po jeziorze. Wszak przed nami dwa dni. Dość czasu, żeby przypomnieć sobie to wszystko co uleciało od czasu szkolenia. Wiała 2-ka, zatem warunki do tego mieliśmy idealne. Wzięliśmy kurs na drugi koniec jeziora (jeżeli jezioro może mieć koniec; mam na myśli najbardziej oddalony brzeg). Spokojnie odpływaliśmy baksztagiem, zostawiając przystań w tyle. ”Do zwrotu przez rufę!”. Automatycznie przesiadam się na drugą burtę, Wiola bez mojej komendy zajmuje się fokiem, wybieram a następnie luzuję grot, patrzę na uśmiechniętego syna i myślę sobie: „to wszystko działa dokładnie tak jak nas tego uczono. Jest dobrze. To wcale nie jest takie straszne.”. Niemniej świadomość ciążącej na mnie odpowiedzialności pozostaje i nie pozwala ponieść się emocjom.

Co pewien czas zmieniamy się za sterem. Każde z nas chce poczuć tę ogromną radość płynącą z samodzielnego żeglowania. Gdy minęła pierwsza fala uniesienia postanowiliśmy, w ramach treningu, podejść do pustego pomostu rybackiego. Odpadamy, szybkie ostrzenie, wchodzimy w linię wiatru i… nagle stoimy. A do pomostu jeszcze parę metrów. Oświeciło nas: miecz! Stoimy na mieczu. Podnoszę go, ale wtedy znosi nas w szuwary. Na szczęście mieliśmy jeden pagaj, o który na wszelki wypadek upomnieliśmy się w wypożyczalni. Macham co sił w rękach a Wiola pracując jednocześnie żaglami i sterem wyciąga nas z pułapki. Po odejściu na środek jeziora przyszedł czas na refleksje – co zrobiliśmy źle a co dobrze. Niedobrze, że nie wzięliśmy pod uwagę tego, że tam będzie płycej, ale cieszymy się że udało nam się wyjść z tej sytuacji. No cóż, człowiek uczy się na błędach i, niestety, zwykle na swoich.

jacht
Pływaliśmy spokojnie. Chcieliśmy przypomnieć sobie to wszystko czego nas uczono na kursie i ćwiczyć to raz jeszcze, tym razem samodzielnie. Staraliśmy się płynąć bez przechyłów. Przypomniały nam się słowa Piotra (jednego z instruktorów): „Nie pływajcie w przechyłach, dopóki nie nauczycie się pływać tak, żeby tych przechyłów nie było”. Pamiętamy o tym i nie pozwalamy sobie na żadne niebezpieczne zachowanie. Tym bardziej, że nie jesteśmy sami…

Wróciliśmy do przystani, żeby się posilić i po przerwie wypłynęliśmy ponownie. Na jeziorze było bardzo spokojnie, ale cały czas wiało. Niestety, nie nacieszyliśmy się długo żeglowaniem, gdyż rozsypało się mocowanie bomu. Trzymał się jedynie na halsie. Znalezioną śrubką prowizorycznie przytwierdziliśmy bom do masztu i spłynęliśmy do wypożyczalni. Nie naciskaliśmy na szybką naprawę i zgodziliśmy się poczekać z tym do rana. Oj, jak bardzo później tego żałowaliśmy! Na tym jeziorze wiatr dmuchał bezustannie do 22-ej. Byliśmy przyzwyczajeni do warunków na Odrze – najpóźniej o 18-ej nastawała cisza. A tu niespodzianka. Trudno, nasza strata. Na przyszłość będziemy wiedzieć.

Noc spędziliśmy na łódce. Dla Juniora była to wielka atrakcja. Spało się wspaniale. Gdyby jeszcze fały nie uderzały tak o maszt…

Wstaliśmy dość wcześnie. Wyszliśmy na pokład i… zaskoczenie. Wieje. Ale tak ze dwa razy mocniej niż w sobotę. Była dobra czwórka. Jedząc śniadanie cały czas obserwowaliśmy jezioro i chmury. A tych było z każdą chwilą coraz więcej. Ciemne, niskie nie wróżyły osłabienia wiatru. A w nas kiełkowała niepewność – co robić? Wypłynąć czy nie? Nie pływaliśmy nigdy w takich warunkach. Czy damy sobie radę? Mieliśmy ogromną ochotę spróbować. Decyzja: wypływamy! Uznaliśmy, że musimy zarefować grota. Nie będziemy robić z siebie „bohaterów”, nie czujemy się na tyle mocni. Okazało się, że bardzo dobrze zrobiliśmy. Te załogi, które wyszły na pełnych żaglach, po chwili płynęły już tylko na jednym, drugi był zrzucony. Pomimo zarefowania były takie chwile, że ciężko było utrzymać rumpel w dłoni. Adrenalina rosła cały czas, ale wraz z nią frajda i satysfakcja z tego, że wypłynęliśmy. Dajemy sobie radę. Nie doszło do ani jednej niebezpiecznej sytuacji, panujemy nad łódką. Do przystani wróciliśmy zmęczeni, z obtartymi od szotów dłońmi, ale ogromni zadowoleni!

Cieszymy się, że wyjechaliśmy sami na żagle, że były takie warunki i że daliśmy sobie radę. Było fan-ta-sty-cznie! Coraz bardziej nam się ta zabawa podoba! Już wiemy – będziemy pływać, na pewno. Dziękujemy wszystkim, którzy nas uczyli, i którzy zarazili nas żeglarstwem.

Bogdan Gębura