|
Kilka słów o DSRŻ czyli jak to się zaczęło?
Artykuł opublikowany w 6 numerze czasopisma "Szkwał" wydawanego przez Wrocławski Okręgowy Związek Żeglarski
Gosia (redaktor naczelna) zaprosiła nasz Klub do prezentacji w ramach rubryki o klubach. Pozwólcie , że zaprezentuję Wam jak to się zaczęło....
Wszystko zaczęło się od Janusza. Ciągle go nosiło na żagle. Szkoła a później praca i mimo wszystko w każdy sezon - żagle. Późnej pojawiłam się ja. Tata zabierał rodzinę na obozy czy na Mazury. (Pamiętam pierwsze regaty - w dwa razy większym ode mnie sztormiaku). Potem dołączyła do nas mama (Krystyna) nie znosząca bezczynności na obozach żeglarskich gdzie tata był KWŻ-etem (widzieliście kiedyś Krysię na leżaku?). I tak mając chyba 12 lat zrobiłam stopień żeglarza jachtowego (to "teoria żeglowania" nauczyła mnie wektorów, które dopiero później były w szkole). A potem mama - żeglarz jachtowy a parę lat poźniej - prowadząca kolonie żeglarskie dla dzieci (zrobiła z nimi sternika motorowodnego a jej odpowiedź na teście dotycząca jakiegoś sygnału brzmiąca "trzy szybkie" przechodzi do historii). No i oczywiście brat - ratownik WOPR. Dochodziło więc do tego, że w jednym miejscu tata prowadził obóz żeglarski, mama kolonie, ja pracowałam jako instruktor a brat jako ratownik... i nie mieliśmy zupełnie dla siebie czasu.
"Mafia Pełków" - z żartem kiedyś powiedziała nasza dobra znajoma... Jedno trzeba przyznać - jeden członek rodziny został oporny na wodę... nasz pies. Aczkolwiek przeszedł z dumną psią miną chrzest żeglarski i otrzymał honorowy stopień "jungi żeglarskiego". No i "wdał" się w rodzinę - na obozie po kilku dniach potrafił tylko głośno szczekać na osoby nie z obozu. I pierwszy zawsze pojawiał się w namiocie, równo o 20.00 na odprawy kadry (zajmując jedyny wygodny fotel należący do KWŻ).
Na obozach zawiązaliśmy przyjaźnie trwające do dzisiaj - tak więc dołączył do nas Tomek Klimas i instruktorzy pracujący z tatą (te słynne odprawy zaczynające się muzyką!). No i potem jeszcze Piotr - mój mąż - no musiał być minimum sternikiem i instruktorem, bo by go tata do domu nie wpuścił (żartuję).
Pojawił się wtedy styl szkolenia i podejścia do żeglarstwa nazywany "szkołą Jasia" - kto raz był z Januszem na obozie/szkoleniu - ten wie co mam na myśli.
A tatę ze znajomymi nosiło - jeżdżenie na obozy stawało się, dla taty zwłaszcza, "zbyt stałe" - mieli pomysły które chcieliby dalej realizować, by móc się rozwijać i nie stać w miejscu.
Zwłaszcza, że chcieli także szkolić bliżej Wrocławia. Tacie marzył się także własny jacht morski do szkolenia... I to żeby żeglarstwo było bardziej dostępne na południu, daleko od "wielkiej wody".
Tak powstało nasze Stowarzyszenie. Bez dobrych znajomych mających takie same cele - to nie miałoby sensu.
Główny cel - promować jak najszerzej dobrą szkołę żeglarstwa, zachęcać wrocławian do uprawiania tego sportu, zachęcać do takiego "patentu" na życie. (Logo w parę chwil Tomek rysuje na serwetce).
Ze składek członków Stowarzyszenia zakupiliśmy i wyremontowaliśmy jachty na kursy weekendowe. Za pierwsze opłaty za kursy kupiliśmy nowe żagle i inwestujemy dalej w jachty wszystkie pieniądze jakie się pojawią. Każdy z nas pracuje - nie było więc i nie ma potrzeby aby zarabiać w Stowarzyszeniu. Tak więc zosytało postanowione w statucie - członkowie DSRZ pracują w nim za darmo. Po roku - z dofinansowaniem znowu przez klubowiczów - kupiliśmy 6-osobowy jacht morski. Żal gardło ściskał gdy zobaczyliśmy go pierwszy raz przy kei w Pucku... Rozpoczęliśmy remont, dopiero w tym roku na dobre się skończy (po 2-miesięcznym gruntownym rozłożeniu go na "czynniki pierwsze" i ponownym złożeniu - przez uznanego szkutnika). Jachtowi przybyły nowe żagle, silnik, niedługo Navtex - ciągle pięknieje w oczach. Nazwa dla niego czekała w głowie taty kilkanaście lat - "Idalgo". Jacht ułatwia wreszcie zdobywanie pierwszych doświadczeń w samodzielnych rejsach morskich. W 2002 roku zapłynął aż do Estonii, w tym roku plany są jeszcze dalsze.
Zaczęliśmy od weekendowych kursów żeglarskich na żeglarza i sternika jachtowego - prowadzonych przez zaprzyjaźnionych i dobrych instruktorów ze "szkoły Jasia". I rodzi się pierwsza tradycja - ognisk z kursantami na kursach (z nauką szant i pysznym grillem).
Potem pojawiają się kursy motorowodne i na stopień sternika morskiego. I rejsy - Chorwacja, Bałtyk i dalej. Pomysłów dużo - jednak trzeba je ograniczać, bo brakuje... ludzi. W tym roku rozpoczęliśmy kursy VHF. Janusz myśli o kursach instruktorskich dla naszych fajnych sterników stażystów. Mama w tym czasie - jak co rok - razem z "Oświatą" organizuje kolonie żeglarskie dla dzieci. A Paweł - KWZ kursu na sternika - organizuje rejs dookoła Skandynawii...
I tak się to zaczęło... od Pełków, ale ta historia by się nie zdarzyła bez ich znajomych i przyjaciół :-)
I wiecie, bardzo się cieszę, że taka z nas grupa żeglarzy i dobrych znajomych. Dzięki temu jak wracam z pracy nie siedzę przed telewizorem. Góra zakurzonych niestety książek czekających na przeczytanie niebezpiecznie piętrzy się na półkach, a tata znów dzwoni po wszystkich, że ma nowy pomysł! Albo mama, albo Tomek, Piotrek, Paweł... . (Nie myślcie, że jest tak idealnie - o pomysły potrafimy się także zajadle kłócić).
Plany na rok 2004? Szukamy siedziby, jak najtaniej - więc to nie łatwe. Albo organizacji z którą możemy wspólnie użytkować takie miejsce. Bo chcielibyśmy mieć wreszcie swoją "przystań" gdzie regularnie możemy się spotykać, organizować spotkania tematyczne, i co najważniejsze - wspólnie się dokształcać. Zwłaszcza poza sezonem.
I nie dla papierów, wyróżnień czy laurów. Po prostu "nosi" nas. To po prostu taki patent na ciekawe życie.
Agnieszka
(w imieniu całej załogi Dolnośląskiego Stowarzyszenia Rozwoju Żeglarstwa)
|
|
|
|
|
|